piątek, 22 kwietnia 2016

Pańska skórka

Materiał, który czeka od jesieni 2015...

Przeglądając gazety natknęłam się na nowy dwutygodnik (powiedzmy DC), a w nim... pańska skórka!
Pomyślałam, że to naprawdę dobry czas na przygotowanie jej.  Tym razem z pewnością mi wyjdzie.
Czytelniczka opisywała "Moja babcia (...) babcia dodawała" itp. Mogłabym się założyć, że kilka lat temu gdzieś już widziałam ten przepis i nawet z niego korzystałam...
A! Tak... na blogu Pani Pauliny :)
Wiele razy próbowałam, za każdym razem wychodzi mi coś innego, to dopiero zagadka, choć  w moim przypadku, to raczej norma.
Jestem bardzo upartą kulinarną pierdołą, nie odpuszczę.
W 2012 i 2013 wszelkie próby z dużą ilością miodu, były największymi porażkami. Wolę tego nie opisywać, niezależnie od rodzaju miodu... poległam. Najbardziej szkoda tego prawdziwego, który mogłam przeznaczyć na pierniki. Stosując się do rad, zmieniłam proporcje na: dla początkujących.

Kilka razy nie dopilnowałam karmelu...
(podejście n/2014)
Autorka bloga podpowiedziała, że jeżeli masa nie tężeje, można przesmarować nią wafle.
Super pomysł! Wstawiłam do lodówki z zamiarem przygotowania pysznego deseru, miałam podskoczyć po wafelki. Nie zdążyłam, domownicy pożarli masę za pomocą łyżeczek.
Zabrałam się za kolejne podejście. Zjedli, nie zdążyło ostygnąć.
Następna próba... chyba zbyt szybko wlałam karmel, podczas miksowania powstały twarde bursztynowe grudy w pięknej piance z białek. Żeby nie zafundować wygłodniałym domownikom salmonelli, ubiłam ten twór nad parą i pozwoliłam bezkarnie pożreć. Nie było sensu wstawiać do lodówki.
Za rok kolejna próba...
I stało się :) "Tradycyjny" przepis z gazety przypomniał mi o wymarzonym cukierku.
Podejście 1/2015
Ubiłam białka, zrobiłam piękny karmel... Pochłonięta pilnowaniem karmelu, nie zauważyłam, że białka się podzieliły. Karmel na malutkim gazie, mikser w dłoń i ognia! Po chwili wszystko było super, no prawie wszystko, bo karmel zaczął podejrzanie pachnieć. Trudno. Wlałam cieniutką strużką, wyszła piękna jednolita masa, bursztynowa, jak w opisie... ale coś ta masa dalej bursztynowa, podczas ubijania nie staje się jasna. Eee tam... jest piękna, ciągnąca, cukierki będą idealne :)
Po spróbowaniu okazało się, że z tej goryczy jęzor staje dęba. Mogłam oddać karmel dziadkowi, do zaprawiania wódki.
Dla niepoznaki dodałam kakao... mimo sprzeciwów, jakoś udało mi się złapać garnek oraz pstryknąć zdjęcie resztce mojego wynalazku.

Podejście 2/2015
Wkurzona próbuję ostatni raz...
Mieszam ten karmel, mieszam i coś nie chce robić się bursztynowy. Łyżka sterczy w prażącym się, ogromnym zlepku z kryształków cukru. Tym razem zadżumiona pierdoła zapomniała, że karmelu się nie miesza.
Dolewam wodę... pszszszszsz! Uff... mało nie wykipiało. Nigdy, przenigdy nie dolewa się wody do syropu! Teraz już sobie przypomniałam, że do gorącego cukru też.
Chwila, może trochę dłuższa chwila i wyszedł karmel, trochę podejrzany, ale wyszedł! Ha! Mistrzyni powraca.
Wlewam cieniutką strużką do białek, ubitych idealne tuż przed.
Podczas ubijania wychodzi wręcz idealna masa. Super!
W komentarzach pod przepisem ktoś napisał, że ubijał, aż mikserowi było ciężko i wyszło super. Moje też jest gęste :) Ubijam, aż mikser prawie staje i łyżką ciężko nabrać masę. To nic, uklepie się dłonią i nie będzie widać. Wykładam 2/3, resztę zostawiam na piękny różowy wierzch. Tylko gdzie ja mam barwnik? Dorzucę trochę konfitury z płatków róży. Podgrzać, czy nie podgrzewać... Ok łyżka do masy, coś cieżko się miksuje, zostają grudy. Dwie łyżki konfitury wrzucę do garnka po karmelu, niech się podgrzeje, a ja poszukam barwnika.
Jest barwnik! A w garnku spalone płatki. Trudno, garnek się namoczy, ważniejsza jest masa.
Wykałaczki gdzieś wyszły. Jak tu szybko nabrać odrobinę? Masa tężeje. Końcówką łyżeczki nabieram odrobinę barwnika w proszku. Nie ma jak rozrobić z kropelką wody, a tu masa prawie sztywna. Dodaję suchy. Podczas miksowania masa staje się piękna, lekko różowa. Wykładam na białą, kurczę nieopierzone... nie chcą się połączyć. Dzielą się, bo ta prawie biała już trochę podeschła. Poklepię ręką, wierzch lekko namoczę i będzie pięknie, równiutko, a jak stężenie to nic nie będzie widać :)
Wierzch popękał, już po godzinie można kroić (a nie następnego dnia, jak w przepisie).
Na różowej masie porobiły się jakieś buraczkowe drobniutkie kropeczki... barwnik się nie rozprowadził. Cukier chrzęści w zębach, ale ogólnie cukierki przypominają nugat.
Nie zdążyłam zrobić zdjęcia, bo dziecko spakowało do pudełeczka na kanapki i gdzieś schowało.

3/2015
Tym razem się uda.
Barwnik przygotowany, białka ubite, karmel idealny (nawet sprawdzony w lodowatej wodzie, czy da się przełamać). Wszystko robię wg przepisu. Biała warstwa idealna, już wyłożona. Dorzucam odrobinę syropu z płatkami róży, żeby później cukier nie chrzęścił i odrobinę barwnika... choroba, wyszło buraczane i nie ma czym rozcieńczyć. Jak to rzecze mój luby... "będzie".
Wykładam na białą masę, pięknie się łączą. To nic, że ten róż nie pański, a ... hmm, taki bardziej... nie mogę użyć tego słowa.
Zobaczymy jaki będzie jutro... po godzinie już daje się kroić. Po nocy w lodówce, została połowa.
Chyba jeszcze coś zrobiłam nie tak, wierzch lekko pęka. Za to środek smakuje jak idealny nugat, przebija się różany aromat :) Mmmm, rozpływa się w ustach i słodkie, aż boli głowa ;)

Z ogromnej ilości żółtek chciałam zrobić krem. Tym razem wyszła słodka, prawie jajecznica. Nie dopilnowałam i zaczęły pojawiać się malutkie grudki, ale szybko mieszałam. Wyszedł pół na pół, jak prawdziwy krem z dodatkiem drobniutkich grudek (niczym  w serze ricotta). Część zjedli na ciepło, reszta stężała i nie była jadowita, a nawet w miarę jadalna.

Święta. Znicze, cmentarze, a nam jak zwykle wypadł wyjazd... ale w okolice Warszawy! :)
Wydałam wszystkie klepaki, jakie miałam w aucie. Mężulek wyskoczył z kasy, też miał przy sobie tylko trochę drobnych.
Kupiłam garść. Stoję, rozmawiam z panią sprzedającą "pańską skórkę" i szukam po kieszeniach, bo przydałoby się jeszcze kilka sztuk, żeby wystarczyło dla znajomych. Pewnie wyglądam jak małpa iskająca samą siebie. Udało się! Dokupuję kilka i już żałuję, że nie można zapłacić kartą, w pobliżu nie ma bankomatu.
Zadowolona wsiadam do auta, próbuję. Nie da się ugryźć, blokuje szczękę.... siedzę, czekam.
Mąż będzie zadowolony, bo nie dam rady dziamać :)
Po chwili cukierek odpuszcza, rozpływa się w ustach. Konsystencja pomiędzy mambą, a mordoklejką, ale na początku bardzo twardy. Smakuje... jak połączenie cukierków mlecznego lub mleczno-śmietankowego i truskawkowego.  Za to konsystencja nie przypomina tego, co tworzyłam przez ostatnie lata.
Jeszcze wiele prób przede mną. Raczej się nie znam, ale mam wrażenie, że bazą nie są białka lecz zupełnie inne składniki.
Jeżeli znajdę sposób i przy okazji nie wysadzę kuchni... znajomi też będą skakali z radości.
Pańska skórka jest pyszna, choć nazwa kojarzy mi się z trupami, a nie piękną skórą młodej dziewczyny.
Po kilku dniach znalazłam zielone pudełeczko na kanapki z odrobiną różowych okruszków, chyba im smakowało i te moje próby nie są całkiem na marne. Z drugiej strony, oni pochłaniają wszystko, co słodkie.
                                                                                                                                               

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz